W hostelu szybkie przetasowanie, przebiórka w sandały, żeby się nie zabić na śliskim chodniku i w drogę! Pośród burości i mżawki wywąchałem w pewnym momencie ocean, a mapa potwierdza, że jest blisko - trzeba to zbadać. Faktycznie, ocean jest o 5 minut ode mnie, spogląda się na niego z wielkiej skarpy, poniżej której znajduje się ruchliwa dwupasmówka, a dopiero potem plaża. Niestety temperatura powietrza nie zachęca do plażowania, a i ocean jest przez praktycznie cały rok zimny jak fiks (temperatury zbliżone do bałtyckich) dzięki Prądowi Peruwiańskiemu, ciągnącemu wodę prosto z Antarktyki. Obiecałem sobie, że jeszcze tu wrócę innego dnia, żeby przynajmniej na sekundę po raz pierwszy zamoczyć gołe stopy w Pacyfiku. Niezależnie od temperatury. Otoczenie nawet, nawet, apartamentowce nad oceanem, palmy jakieś rosną, ale wszyyystko dalej w mżawce i szarości. W lepszą pogodę może to wyglądać całkiem przyzwoicie.
Podążamy znów wgłąb lądu, złapać z Miraflores jakiś transport do centrum Limy. Po drodze okazuje się, że Lima to (ulubione stwierdzenie-wytrych w przewodnikach, gdy nie wiadomo, co napisać) miasto kontrastów: dopiero co przechodziłem koło "takich se" domków, a teraz korty tenisowe i mocno przeszklona siłownia z widokiem na ocean. Biednego tu pewnie nie uświadczy.
No to obserwacje z limy:
1. KOMUNIKACJA PUBLICZNA
Jak już wspominałem, komunikacja publiczna w Limie prawie nie istnieje. Od czasu wydania mojego Lonely Planet nieco się zmieniło, bo powstała zapowiadana przez nich linia autobusowa. Znaczy, linii niby jest więcej, ale zdecydowana większość trasy pokrywa się, więc tak właściwie linia jest jedna, łącząca południe miasta z północą. Jeżeli nie mieszka się przy tej linii, transport odbywa się przy użyciu tzw. 'combis'. Są to dziesiątki prywatnych busików, od malutkich furgonetek po całkiem spore autobusy, kursujące na zupełnie dowolnych trasach, wyprzedzające się nawzajem i nadużywające klaksonu. W drzwiach (czasem otwartych podczas jazdy) wisi 'cobrador', czyli coś na kształt konduktora, który na każdym z półoficjalnych przystaków drze się dokąd jedzie busik ("Tacna, Tacna! TACNA!!! Tacna?!), pobiera opłaty i rozsadza (bądź rozstawia) pasażerów tak, żeby był porządek ("porządek" to w tym przypadku kategoria bardzo umowna). Ponieważ taki typ jak ja nie jest w stanie się zorientować, czy busik o danym miejscu docelowym dowiezie mnie tam, gdzie trzeba, najlepiej jest wybrać sobie jakiś maksymalnie znany punkt blisko którego chce się wysiąść i mówić jego nazwę "konduktorowi" każdego busika z intonacją pytającą. "Konduktor" mówi wtedy "No", albo "Si", a jeżeli "Si", to usadza cię w busiku, pobiera niewysoką opłatę, a potem zapamiętuje cię i twój cel i wywala cię z busika w stosownym miejscu, szorstko ale pomocnie pokazując jeszcze orientacyjnie w którą stronę iść. Aha, jeżeli dobrze zauważyłem, to trasy busików potrafią być lekko improwizowane i na przykład w przypadku korków zmieniać się dość dynamicznie w miarę potrzeb. System mocno chaotyczny, ale działa i jest nawet zabawny. Przy okazji, próbując się skomunikować, odkryłem swój błąd nr. 3 po empeczu i aparacie: zostawiłem w domu rozmówki hiszpańskie. Ale przeczytałem całe przed przyjazdem - zobaczymy, ile pamiętam...
2. LIMA A ZAPACHY I KOLORY
Z busikami jest jeden problem... Nie są to produkty najnowsze, połowa z nich to wysłużone diesle, a druga połowa bierze olej, dzięki czemu w Limie człowiek czuje i widzi czym oddycha. Innymi słowy: cały czas wali spalinami. Samochody prywatne też nie pomagają. Oczywiście siwe kłęby spalin mają wydatny wkład w paletę kolorów Limy. A co do kolorów: w życiu nie widziałem bardziej szaroburego miasta niż stolica Peru. Nawet nie to, że jest brudne, bo ilości ekip zmiatających papierki polskie miasta mogłyby pozazdrościć. Nie to, że architektura jest szara, bo mieszkańcy Limy mają inwencję i co jeden domek to inny pastelowy kolor: żółty, niebieski, różowy... Problem polega na tym, że na dokładkę do mżawki i spalin, cała Lima jest pokryta pyłem w kolorze kurzowo-pustakowym (pustaki hasioki, nie te pomarańczowe). Z tego pyłu zrobione są wszystkie okoliczne wzgórza, a ponieważ Lima prawie nie opadów deszczu solidniejszych niż ten dżdż (rzeczownik od czasownika "dżdżyć"; Lima ma średnie opady roczne w wysokości ok. 1/50 średnich rocznych opadów w Polsce, tak z 13 mm na rok), to nie ma co tego syfu spłukać. Pył wypełnia wszystkie najmniejsze pory miasta, osiada na elewacjach budynków, a one cichutko popiskują, błagając o mycie ciśnieniowe. Ale mycie ciśnieniowe nie nadejdzie... BTW, podobno pogoda w Limie jest zbudowana tak, że przez pół roku nie ma ani chmurki, ale jak już raz przyjdzie, to przez drugie pół roku zapomnij o słonecznym dniu. Przypuszczam, że pod koniec zimy ludność Limy masowo popełnia samobójstwa wywołane szarością.
3. RELACJA LIMA-CZŁOWIEK
Miasta, z którymi miałem do czynienia do tej pory, mają tendencję do otwierania się na ulicę i przechodniów. Zwłaszcza w dzielnicach bardziej restauracyjnych robi się wszystko, żeby ulicę wciągnąć do wewnątrz. Lima przeciwnie: wszystko jest odgrodzone murem, jak najmniej przejrzystym płotem, czasem jeszcze górą pociągnięty drut kolczasty. Nawet Starbucks przy skwerze w Miraflores ma ogródek ze stolikami na chodniku, ale odgrodzony półtorametrowej wysokości metalowym płotem z furtą z pełnej blachy. W efekcie Lima często wygląda jak kolekcja małych, jednorodzinnych więzień. Stwierdzić, że robi to wrogie wrażenie to może za dużo, ale przyjazne dla turysty z pewnością to nie jest.
4. NAWIGACJA W LIMIE
Należy wybić sobie z głowy sposób odnajdywania się w Limie w stylu "Pójdę ulicą X, a kiedy dojdę do ulicy Y, skręcę w nią w lewo". Ulice w Limie mają tendencję do częstego zmieniania nazw, przez co możecie maszerować X i nigdy nie znaleźć Y, bo na skrzyżowaniu z X, Y akurat nazywa się z prawej Z, a z lewej A (akurat na waszym skrzyżowaniu następuje zmiana nazwy). Przewodniki i mapy często nie nadążają za zmianami nazw i mogą akurat te dwie pominąć całkowicie. Zaleca się zmianę strategii na "Pójdę ulicą, na której teraz jestem, a potem odliczę trzecią przecznicę i skręcę w nią w lewo, nawet jeżeli nie nazywa się Y".
OK, wracamy do narracji. Punkt reprezentacyjny Limy to Plaza de Armas. Fest plac z pałacem prezydenckim i katedrą. Pałac prezydencki jest fajny, bo codziennie koło południa (mówię koło, bo byłem o 11:45 i rzeczy już się działy) jest zmiana warty z orkiestrą i żołnierzami w historycznych mundurach maszerujących w zwolnionym tempie. Rzućta okiem na filmik (jeżeli uda mi się go załadować) - zaprzyjaźniam się ze smartfonem, jednak do czegoś się przydaje. Katedra mogłaby być fajna, bo jest oryginalnie w stylu kolonialnym, ale po drodze przebudowali ją fafnaście razy, więc całe wnętrze jest późniejsze, a przez to nie aż tak dla mnie ciekawe. Podobają mi się natomiast te południowoamerykańskie Matki Boskie w rozkloszowanych sukniach. Generalnie z wiadomych przyczyn sporo tu zabytków o charakterze sakralnym, w których czasem da się zaobserwować coś ciekawego z kategorii południowoamerykańskiej religijności (np. po zakończeniu modlitwy do ulubionego świętego obowiązkowo trzeba dotknąć ramy obrazu i takie tam).
Po iluśtam godzinach szlajania się tu i tam wróciłem do Miraflores kierując się w stronę noclegu, planując na drugi dzień wyruszyć w długą podróż autokarem do Cusco. Z pewnym zaskoczeniem odkryłem, że Parque Central/Parque Kennedy w centrum dzielnicy ożył po zapadnięciu zmroku i wypełnił się stoiskami sprzedającymi rękodzieło wszelakie, czyli głównie biżuterię, oraz rzeczy, które kupuje się, żeby na półkach miał na czym kurz osiadać. Kotom nie przeszkadzało. Postanowiłem się pokręcić i poprzyglądać, a w trakcie kręcenia spotkał mnie kolejny - po austriackim żebraku i szorstko przyjaznych konduktorach - przejaw peruwiańskiej przyjazności. Dwie niewiasty siedzące na ławce zapytały mnie, czy "speak English" i zaprosiły do rozmowy, bo chciały poćwiczyć angielski. Podejrzewam, że zorientowały się, że nie jestem tamtejszy, bo jako jedyny w całym mieście miałem sandały i szorty - cała reszta w kurtkach i szalikach, bo przecież tylko 20 stopni! Poćwiczyły sobie tak, że jedna mówiła cały czas, a druga głównie po hiszpańsku pytała o co chodzi. Wspólnie stwierdziliśmy, że muszę teraz zjeść i wypić coś peruwiańskiego, i że panie mnie zaanektują, bo lepiej wiedzą, gdzie można zjeść nie ryzykując bankructwa. Pobiegłem do hostelu włożyłem jakieś normalne buty i długie spodnie, bo zrobiło się bardziej 17 niż 20 stopni, a po powrocie zostałem nakarmiony 'lomo saltado' (siekana wołowinka bardzo fajnie podsmażona z cebulką) i napojony 'pisco sour' (koktajl z pisco, czyli lokalnym winogronowym brandy). Jedno i drugie niezłe. I to byłby koniec moich przygód na dany dzień, gdyby nie interesujące odkrycie podczas przebiórki: szukałem czegoś cieplejszego, wbiłem do plecaka i zauważyłem, że nie ma w nim dwóch koszulek termicznych, dwóch koszulek zwykłych, oraz gatek na plażową część podróży. A miały być! O mało mię szlag nie trafił i momentalnie założyłem błąd 4.: przepakowując coś w półśnie półdebilnie wyjąłem te rzeczy z plecaka (pamiętam na 100%, że je wkładałem) i zostawiłem w domu, na łóżku. Wysłałem SMSa do bazy, żeby baza sprawdziła, czy szpeje leżą. Odpowiedź przyszła dopiero na drugi dzień: nie leżą. Czyli teraz są następujące opcje:
1. błąd 4.: wyciągając małego garba z dużego na lotnisku w NYC półdebilnie zostawiłem na podłodze kupkę ciuchów i poszedłem - możliwe, ale mało prawdopodobne, bo zawsze jak odchodzę, to się oglądam za siebie na wszelki wypadek.
2. nie mój błąd - po prostu mojemu plecaku trafiła się randomowa kontrola celna i ktoś zapomniał wszystko zuruck powkładać.
3. nie tylko ja miałem dostęp do mojej zamykanej szafki w hostelu...
Niestety SMS mówiący, że nie zostawiłem ciuchów w domu przyszedł za późno, byłem już w drodze i nie miałem już okazji pogadać z recepcją. Jeszcze tam wrócę pogadać...
Nie lubię wychodzić na debila, więc ambicjonalnie lepiej by mi było, gdyby mnie ktoś obrobił. Ale strasznie lubiłem tę koszulkę termiczną, bo była 'the nicest' i w tej sytuacji mam nadzieję, że ją debilnie zostawiłem na podłodze na La Guardii i ma ją jakieś ichnie 'Lost and Found'. Od czasów podstawówki normalnie nie gubię rzeczy, nie licząc tego jednego razu z butkami do chodzenia w wodzie na Jamajce. Jest to więc moja największa dotychczasowa podróżna strata. Straszny wkurw i rodzące się zachowania paranoidalne. Cokolwiek się stało, zostałem w 2 t-shirtach. Dobrze, że mi przynajmniej gaci na zmianę nie wzięli...
Ufff, alem się opisał...