Lądowałem około 4:30 czasu lokalnego. Fajnie, myślę sobie, zobaczę miasto o wschodzie słońca, zawsze to ładne widoczki. A takiego wała! Chmury, mżawka, szaroburo. No nic! Ponieważ komunikacja publiczna w Limie pozostawia wiele do życzenia, łapiemy taryfę i zmierzamy do Miraflores, gdzie stacjonuje mój przyobiecany host z couchsurfingu. Następny krok taki, żeby znaleźć darmowe internety, bo chłopak się zgodził, ale dalej jakoś milczy, więc nie wiem, gdzie mam podążać, więc liczę, że po połączeniu się znajdę maila z instrukcjami. Padło na McDonalda. Wydawało mi się, że nie zwracam zbytnio uwagi, ale byłem w błędzie - okazuje się, że dzięki innemu nieco wyglądowi od razu znalazłem się na radarze innego 'gringo': 50-letni na oko obywatel Austrii przyszusował do mnie, kiedy stałem przy kasie, prosząc o pomoc finansową i ciesząc się niezwykle ze spotkania z osobą, która rozumie niemiecki. Wspomogłem go nieznacznie, co okazało się błędem (brak zaskoczenia), bo potem ciężko było mi się uwolnić od niego i jego chęci porozmawiania z kimś w rodowitym języku. Skończyło się eksmisją przez personel McDonalda. Nie skorzystałem z jego zaproszenia na rozmowę w innej lokalizacji.
Sprawdzenie maila nie przyniosło zamierzonych skutków - mój host niestety zmuszony był odwołać zaproszenie, bo "ma już u siebie dwie dziewczyny, które chcą zostać dłużej, nie może ich wykopać, a mama nie pozwoli mu na trzeciego surfera". No to masz! Szybki rzut oka w Lonely Planet i obieramy kurs na polecany hostel. Przy okazji dwa odkrycia: 1. w lokalnym parku mieszkają dziesiątki dość dobrze utrzymanych kotów z niedużym przebiegiem, które totalnie nie maja obciachu w kontaktach z ludźmi; 2. w Limie upierają się przy wykonywaniu chodników z betonu szlifowanego "na połysk", co w połączeniu z mgłą i mżawką spowodowało, że na 10-minutowej trasie chyba ze trzy razy o mało nie wybiłem sobie zębów. A ja myślałem, że ubezpieczenie wykupuję na wypadek kontuzji gdzieś w górach. W hostelu trzeba będzie zmienić trekkingi na sandały z podeszwą z miększej gumy.
P.S. Twierdzi się, że Peru wymaga, żeby przy wjeździe paszport był ważny o pół roku dłużej, niż będzie trwał pobyt. Trochę się musiałem nagimnastykować, żeby spełnić ten warunek. W LIM nikt nie sprawdzał. Przy przekraczaniu granicy lądowej ponoć potrafią być bardziej upierdliwi.