Muszę przyznać, że Miami z powietrza wygląda baaaardzo zachęcająco. Jednak miasta nad oceanem mają na wejście przewagę nad miastami w głębi lądu. Tutaj dodatkowo wygląda, jakby każdy codziennie do pracy dopływał własną łodzią motorową, bo kanały od oceanu ciągną się w ląd setki metrów i przy każdym domu stoi zaparkowane jakieś cudo. Zdjęcia przez okno samolotu są praktycznie zawsze sporym rozczarowaniem, ale trochę żałuję, że aparat jest pod pokładem, bo pstryknąłbym te wypasione wieżowce i palmy, tudzież imponujące lotnicze zdjęcie wypływającego z portu statku wycieczkowego.
Solidny, kilkugodzinny layover. Nie ma pośpiechu, a przynajmniej wiem, że będą mieli czas przeładować plecak i nie wyląduję w Limie w jednej parze majtek. Miałem przyjemność obserwować jak garb toczy się po taśmie do góry, do brzuszka samolotu, więc wiem, że ze mną leciał do tej pory. W Miami szybkie jedzonko i coś do popicia (próbka dialogu z barmanką: "You guys have cider?", "Do we have beers? Yeah!". OK, niech będzie...).
Przy bramce już się czuję jak w Ameryce Południowej: jestem chyba jednym z trójki 'gringos' na pokładzie. American Airlines na tej trasie nawet się nie pierniczy i od razu zapowiada wszystko po hiszpańsku, a potem po angielsku z cholernie ciężkim akcentem, jezeli akurat załoga jest w humorze. Samolotu najbardziej reprezentacyjnego na tę trasę też nie dali. Dobra, następny komunikat z drugiej półkuli, jak JHW pozwoli, to już ze zdjęciami. Czas do spania!