Wszystko robione tradycyjnie nieco na krzywy ryj, a tym razem dodatkowo w stanie półśnięcia po dwóch nockach. Ale są postępy, bo sporo wcześniej przygotowałem sobie listę, więc przynajmniej nie wrzucałem do plecaka co popadnie. Nie obyło się jednak bez błędów i pominięć. Pierwszy z brzegu zauważyłem po przejściu dosłownie 50 metrów od domu: zapomniałem empecza! Niestety widmo spóźnienia się na autobus, a potem na samolot, o dosłownie 30 sekund wykluczyło wrócenie się do domu. Pierwsza podróż bez muzyki w uszach, ale niech będzie - będę chłonął Amerykę południową również słuchem, bez filtrów w postaci słuchawek.
Oczywiście żeby nie było za łatwo i za spokojnie, NYPD zamknęło kilka przecznic w sąsiedztwie, więc mimo niedzieli zwichrował się cały ruch samochodowy, a tym samym również autobusowy. Dzięki temu, oraz wysiąściu (wysiądnięciu?) przy niewłaściwym terminalu (nienawidzę La Guardii...) proces zdawania bagażu i dojścia do bramki w nieco większym pośpiechu niż planowałem. Z czego wynikł drugi błąd: przy przepakowywaniu z dużego garba do garba podręcznego zostawiłem aparat w dużym. Mam nadzieję, że będzie szczęśliwy pod pokładem i że jeszcze go kiedyś zobaczę w jednym kawałku. Podróż bez empecza to jedno, ale TAKA podróż bez aparatu to już lekki dramat...
Przesiadka będzie w Miami, co widać dość dobrze po pasażerach, czyli opalonych lasencjach, chłoptasiach w sweterkach w serek i granatowo-białe paski, szortach i mokasynach bez skarpetek, tudzież zwiększonym procencie Latynosów. Trochę odstaję ze swoim wytyranym plecakiem i w buciorach trekkingowych. Ale dobrze jest, lecimy, hej przygodo!(?)