Geoblog.pl    Goose    Podróże    2013.09/10 - América del Sur, czyli Gąsior po drugiej stronie równika i nie tylko (Peru, Portoryko)    Droga do Machu Picchu - przygody z wysokością i nie tylko
Zwiń mapę
2013
25
wrz

Droga do Machu Picchu - przygody z wysokością i nie tylko

 
Peru
Peru, Cusco
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 6585 km
 
W celu zbliżenia się do celu (Machu Picchu), nabyłem na drodze internetowego kupna bilety na długodystansowy autokar do Cusco. Wciąż zbulwersowany dzień wcześniej odkrytą stratą spakowałem garba i ruszyłem na piechotę przez wcześniej niewidzianą część Miraflores w stronę tej jednej linii autobusowej, bo akurat mi po drodze była. Okazało się, że nawet na jeden przejazd trzeba kupić jakąś kartę, ale pani strażnik na przystanku (a raczej mini-terminalu, przypominającym np. powierzchniową stacje metra) dorwała jakąś kobietę, kazała jej mnie wpuścić, a mnie - oddać jej pieniądze. I fajnie, jedziemy! Autobusy czyste, nóweczki. Mkną drogą ekspresową, wydzielonym środkiem bus-pasem. Bardzo przyjemnie, życzę im rychłego rozwoju sieci. Wyskokłem na zadanym przystanku i - zgodnie z instrukcjami - udałem się na ulicę biegnącą powyżej ekspresówki, po prawej stronie. Do przejścia jakieś 6-7 przecznic. Oczywiście wciąż szaroburo i pyliście, ale oprócz tego normalnie: kręcą się jakieś dzieciaki, gdzieś przewija się policjant, środek dnia - wszystko gra. W pewnym momencie ktoś dobiega do mnie z tyłu zdyszany i ciągnie za rękaw. Odwracam się i poznaję panią, która jechała ze mną autobusem. Komunikując się za pomocą mojego lewego hiszpańskiego i jej lewego angielskiego dowiaduję się, że idę na zatracenie, bo po lewej stronie ekspresówki jest 'zona buena', a ja wlazłem prosto w stronę prawą, czyli 'zona mala'. Kilka ulic później oboje wciąż żyjemy, ja wchodzę do terminalu autobusowego, a ona idzie sobie dalej. Została mi wizytówka. Przyjaźni ludzie w tym Peru.

Terminal jak terminal - jeden z wielu, bo z braku centralnego każda z tuzina prywatnych firm ma własny. Ekipa głównie lokalna, część siedzi na dziwnych tobołach, dwie europejskie turystki, nad wszystkim czuwa wielki sfotografowany Papa Jan Paweł II. Przed wejściem toczy się zabawna gra: dwie panie handlują napojami i jedzonkami przyniesionymi w torbach, co jakieś 20 minut przychodzi patrol straży miejskiej, przegania je, one zbierają kram i odchodzą, po czym 2 minuty później wracają, bo patrolu nie ma już w polu widzenia. I tak w kółko. Wszyscy uczestnicy wydają się rozumieć zasady gry i nikt nie ma do nikogo żalu. Ba, patrol (cały czas ten sam) nieco pomaga nawet paniom pozbierać rozstawione butelki do toreb.

Czekam i obserwuję. Nagle w kącie objawienie! Pojawia się pięcioosobowa rodzinka, w której skład wchodzi chłopaczek w stroju europejskim, ale w "peruwiańskiej" czapeczce ze sznureczkami pod brodę, oraz... klasyczna peruwiańska babcia, starowinka w spódnicy, fartuchu, wypasionej białej fedorze, niosąca swój bagaż na plecach w domowej roboty, peruwiańskiej, kolorowej, pasiastej płachcie związanej pod szyją. Moja pierwsza peruwiańska babcia! Kombinuję z aparatem, ale rodzinka widzi, że się gapię i zaczyna się gapić zwrotnie. Nie chcę być bucem i fotografować im bezczelnie w twarz - odpuszczam (prawie). W Cusco powinno być babć więcej.

Autokar dość fajny, niestary, firma wie, że to długa podróż (22 h), więc ma na tyle przyzwoitości, żeby między siedzeniami zostawić dość miejsca na kolana nawet dla mnie. Fotele, tzw. 'semi-cama', rozkładają się bardziej niż tradycyjne polskie. Na dolnym pokładzie są też nieco droższe wielkie fotele, rozkładające się do chyba 160 stopni, tzw. 'cama'. Nieźle. Jedziemy. Zaczyna się przerwany tylko na kilka godzin snu maraton głupich amerykańskich filmów z ładującym na fulla niedorzecznym, meksykańskim dubbinginem. Kojarzycie tego typa z wyjątkowo niskim głosem, który podkłada głosy do najbardziej męskiej postaci w każdym filmie? No właśnie... Pierwszy raz żałuję, że nie mam słuchawek, ale trudno. Wyjeżdżamy z Limy na południe, wzdłuż oceanu. Wokół chmury i pustakowoszare wzgórza. Nie za pięknie. Ze zdjęciami jest kiepsko, bo z jadącego autobusu zawsze wychodzą tak se, a poza tym szyba jest ukalona czymś tłusto-pylistym. Słabo. Ale to nic, bo i tak co chwilę kimam. Dobra, dwupasmowa droga, afalt równy jak stół. Potem już tylko jednopasmówka, ale dalej równiutko. Polsko, wstydź się! Chociaż bez prawdziwej zimy łatwiej im utrzymać drogi. Za oknem już właściwie ciemno (zmrok zapada dość wcześnie i szybko), zdjęć nie da się robić, o widoki po ciemku też ciężko, więc łapię tylko "stopklatki" w przerwach w drzemce: brak już oceanu, czyli odbiliśmy na wschód; zaczyna być pod górkę; coraz bardziej stromo, bardzo kręto, z boku coraz wyższe urwisko; droga prawie pusta, tylko co dwie-trzy minuty na zakosach mijamy się z innym autokarem, ciężarówką, albo sporadycznym pick-upem z napędem na cztery koła - nikt lokalny tu nie jeździ, bo lokalnie nic nie ma... Idę wreszcie spać na dobre.

Budzi mnie jakiś dziwny ucisk w obu skroniach. To chyba ten ból głowy, o którym tyle słyszałem (dla niewtajemniczonych: nigdy nie boli mnie głowa). Zwalam na karb napierdzielającego przez dobre kilka godzin meksykańskiego dubbingu i zasypiam znowu. Budzę się o brzasku, za oknem widzę zupełnie księżycowy krajobraz piaskowych wzgórz. Orientuję się, że tak ogólnie jest mi średnio. Z głową lepiej, ale w brzuszku jakoś tak nieswojo. Przez noc zgłodniałem mocno i jestem w tym stanie, kiedy z głodu prawie mi już niedobrze. Normalnie wystarczy coś zjeść, ale tym razem jest mi gorzej niż zwykle i czuję, że jedzenie nie jest tu rozwiązaniem. Wduszam na siłę jakąś bułkę, którą mam w plecaku, a jakiś czas później śniadanie, które podaje autobusowy steward. Dalej źle. Droga kręta, objeżdża dookoła pagóry, ale w sumie nie nabieramy już wysokości. Szybki rzut oka na mapę: no tak, jesteśmy na pustynnym płaskowyżu oddzielającym suchy obszar nad oceanem od zielonych dolin schodzących w kierunku puszczy amazońskiej. Wedle mapy jedziemy po tym pomarańczowym, czyli powyżej 4000 m.n.p.m. To by wiele wyjaśniało. Siedząca obok mnie peruwiańska rodzinka niby jest stąd, ale też ratuje się niuchając 70% alkohol z małej buteleczki i nacierając nim twarze. Młodzieniec na siedzeniu obok widzi, żem nieswój i podsuwa mi buteleczkę do skorzystania. Niestety czuję, że jeżeli teraz sztachnę się spirytusem, to trzeba będzie po mnie sprzątać. I tak jadę zmulony przez kilka następnych godzin, każdy zakręt i wybój (szczęśliwie nie ma ich wiele) staje się torturą, ale nie robi mi się gorzej, więc jestem dobrej myśli. I wtedy następuje 'coup de grâce' - ktoś humorystycznie wyłącza nawiew i temperatura w nasłonecznionym autobusie gwałtownie rośnie. Po krótkiej chwili brzuszek daje mi znać, że tego już za wiele i na pół godziny przed Cusco obaj uciekamy się do najszybszego rozwiązania przynoszącego ulgę w podobnych przypadkach: plastikowego worka. I świat staje się piękniejszy. Ponieważ nie cierpię na chorobę lokomocyjną nawet na największych zakrętach i wybojach, na potrzeby opowieści przyjmuję, że było to moje pierwsze ever starcie z chorobą wysokościową. A może to białko jajeczne we wczorajszym 'pisco sour' było felerne?
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Goose
Łukasz Gąsior
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 39 wpisów39 0 komentarzy0 201 zdjęć201 4 pliki multimedialne4