Mapka na geoblogu jak zwykle nie oddaje złożoności mojej wyprawy, ale już mi się nie chce tego na etapy rozbijać. Podróż przebiegła wieloetapowo: autobus -> prom -> metro do Penn Station -> pociąg NJ Transit do lotniska Newark -> Boeing LOTu do Krakowa. Przy czym okazało się, że publika oczekująca na pociągi na Penn Station nie dość, że śmiesznie czeka pod jednym wiszącym monitorem z główkami do góry, to jeszcze ma tendencje do tworzenia tratującego wszystko stada, zwłaszcza jeśli pociąg się opóźnił. Nie polecam uczestniczenia w tym z walizką. Ale z drugiej strony samo NJ Transit ma przyjemny zwyczaj redukowania spóźnienia poprzez usuwanie przystanków na mniej istotnych stacjach. Znaczy, to jest przyjemny zwyczaj, jeśli jedzie się na lotnisko, które jest bardziej istotną stacją...
Na miejscu okazało się, że samolot, który podczas mojego kupowania biletu był do połowy pusty, jest nie dość że pełny, to jeszcze całkowicie. I tak poległo moje marzenie o dwóch fotelach do dyspozycji. Kiedy te bilety zdążyły się rozejść, przecież i tak kupowałem na ostatnią chwilę...? Podczas tego lotu poczyniłem dwa odkrycia:
1. Nie można jednak rezygnować z zabierania ze sobą do samolotu koszuli. Fakt, że przez dobre trzy lata trafiało się na dobrze ogrzane samoloty nie oznacza, że po takim czasie nie trafi się jeden chłodnawy. Jeszcze trochę i musiałbym poprosić o drugi kocyk...
2. Siedzenie przy wyjściu awaryjnym to dość dobry, albo zupełnie beznadziejny deal - nie mogę się jeszcze zdecydować. Z jednej strony jest fajnie, bo z braku fotela z przodu można wyciągać nogi ile się chce. Osoby nieco niższe ode mnie mogą się wręcz położyć całkiem poziomo na podłodze i wyprostować się jeśli tylko umieszczą nogi pod znajdującym się po drugiej stronie awaryjnych drzwi fotelem. Z drugiej jednak strony to chyba właśnie z powodu nieciągłości w konstrukcji kadłuba, jaką stanowią drzwi, jest tam cholernie zimno. I odnoszę wrażenie, że dużo bardziej słychać silnik, choć do tego akurat łatwiej się przyzwyczaić.
All in all, LOTowski samolot może nie najnowszy, ale czyściutki i pachnący (autentycznie ładnie pachniał jak wsiadłem), obsługa bez cudów, ale ok. Znów większość lotu przekimałem.
W Krakowie, którym wielce umiłował, niestety lubi o sobie przypomnieć niejaka siermiężność polskiej rzeczywistości. Lotnisko niby jest, i to międzynarodowe. Ale teraz postawmy się w roli obcokrajowca, który z tego lotniska chce wywędrować do centrum miasta, a nikt po niego nie podjechał, ani nie ma ochoty przepłacać za taksówkę... Ostatnie strzałki kierujące go do auto-/szynobusu są dokładnie przed wyjściem z terminalu. Potrzebne tam są, żebyśmy w druga strona nie poleźli, ale na tym kończyć to jednak mało trochę. I nie przemawia do mnie argument, że jak się patrzy, to łatwo trafić. W takiej instytucji ma być wszystko tak oznakowane, żeby bez pomocy trafił nawet pan z Newarku, który patrząc na narysowaną instrukcję wciskał bilet w czytnik odwrotną stroną. Dalej... Pomijam już fakt, że dla kogoś obcego połapanie się w rodzajach biletów zwykłych, aglomeracyjnych, ulgowych ustawowych i gminnych żywcem niemożliwością być się zdaje. Zgrozą przejmuje mnie to, że jedyny automat sprzedający bilety w tak strategicznym punkcie jest zepsuty. Druga sprawa, że przyjmuje tylko monety, podczas gdy świeżoprzyjechany obcokrajowiec najprawdopodobniej wyposażony będzie w ledwo co zakupione papiórzane peeleny, albo w ogóle w kartę jeno kredytową, boć to walutę w centrum przeca lepiej kupić. W takiej sytuacji powodzenia życzę również w nieuchronnym ze względu na awarię automatu biletowego starciu z niemówiącym w żadnym obcym języku kierowcą, który tradycyjnie nie ma wydać... No, ale jest jeszcze szynobus. Tego wariantu w sumiem jeszcze nie testował, więc może to i dobrze chodzi (pomijając legendarną już, półmetrową różnicę poziomów między podłogą pojazdu, a podłogą peronu na Dworcu Głównym). Sam jego przystanek (dworzec?) obsługujący lognisko stanowi jednak jakiś ponury żart i mam nadzieję, że każdy zagraniczny gość bierze go właśnie za przejaw nietypowego, lecz typowego dla Polaków, poczucia humoru. Przystanek ten to zasadniczo tablica wbita w peron. O. I już. Dalsze komentarze wydają mi się zbędne.
Tak, czy owak, koniec jazdy. Do następnego pakowania!