Wydostałem się rano z łóżka z dużym wyprzedzeniem (jak już wspominałem, mniej tu śpię), zjadłem, podziękowałem gospodyni za gościnność i cierpliwość do moich głupich pytań o możliwe kombinacje trasy do Machu Picchu i udałem się na ryneczek, czatować na autobus do Santa Maria. Dopadłem jakąś lokalną panią, upewniłem się, że tutaj właśnie autobus się zatrzyma, potem że ona 'también' do Santa Maria, po czym wreszcie udałem się na czekać na przeciwną, zacienioną stronę ulicy, bo oczywiście poprzedniego dnia w ruinach spaliłem ryja na słońcu. Patrzyłem w nią jak w obrazek, małym podskokiem reagując na każdy jej ruch, bo busików różnych rozmiarów przejeżdża przez Plaza de Armas cała kupa (tak co dwie minuty jakiś), a ten właściwy dla ułatwienia nie ma nic na sobie napisane. I tak mi zeszło półtorej godziny. Gdy wreszcie przytoczył się busik ucieszyłem się, że jest to autobus, a nie furgonetka, więc nie będę musiał teraz przez 2,5h? stać, choć faktem jest, że moim siedzeniem był mój plecak, bo normalne siedzenia jakoś wyszły. Bus stary, ale jary, muzyczka napitala, na pokładzie względny porządek, chociaż wśród pasażerów kurczaki w workach i pudełkach, tudzież świnki morskie też. Potem wsiadł facet ze starą oponą. Droga znowu kręta jak fiks i pod górę, o klimatyzacji zapomnij, ale czułem się dobrze, co może potwierdzać, że moje kiepskie samopoczucie po drodze z Limy spowodowała jednak wysokość, do której już zdążyłem się nieco przyzwyczaić. Gęstymi serpentynami, wśród przysuszonej roślinności i widoków na przepiękne, ośnieżone szczyty i lodowce wtacza się człowiek na przełęcz Abra Málaga, na wysokość 4350 m.n.p.m., na której następuje cudowna metamorfoza. Po jej przekroczeniu wszystko zaczyna błyskawicznie zmieniać barwę na głęboko zieloną! Drodzy państwo, przełęcz pozwoliła przekroczyć łańcuch szczytów, który stoi na przeszkodzie masom powietrza, a tym samym odgradza suche wyżyny nad Pacyfikiem od dobrze nawilżonych, zielonych górskich dolin, pokrytych dżunglą. Nie bójmy się tego słowa: jest to położona dość wysoko, więc trochę inna, ale jednak dżungla! Z minuty na minutę, w miarę zjeżdżania w dół (i tylko w dół! Ach, żeby tak mieć rower!) identycznie gęstą serpentyną, pojawia się coraz więcej ciekawej roślinności. Rzucone tu i ówdzie kaktusy, po tej stronie gór zastępują palmy, bananowce, tu i ówdzie kolorowe kwiaty, których w naszych szerokościach geograficznych próżno szukać poza kwiaciarniami. Na drzewach rosną kępy pasożytniczych roślin, zwieszają się cienkie pnącza. W tak zagęszczającej się scenerii docieramy do Santa Maria. Podobno gdybyśmy zmienili planowany kierunek i pojechali jeszcze z godzinę czy dwie niżej, do Quillabamby, byłaby już puszcza tropikalna pełną gębą, łącznie z nieboską wilgotnością powietrza.
Przy przystanku autobusowym w Santa Maria czeka już cały rząd białych toyot kombi - 'colectivos'. Razem z poznanym w autobusie Gabrielem - francuskojęzycznym Kanadyjczykiem - czekamy jeszcze kilka minut, aż kierowca naszego 'colectivo' dokooptuje jeszcze dwóch pasażerów (taka idea 'colectivo' - nie pojedzie bez kompletu), po czym ruszamy gruntówką w stronę Santa Teresa. Dla zainteresowanych: Santa Maria lubi nie być zaznaczona na mapach, ale Santa Teresa już tak. Santa Maria to będzie to miejsce, gdzie droga do Santa Teresa odbija od głównej Cusco - Quillabamba.